Szkice pamięci - ocalone wspomnienia patriotyczne cz.2

Data dodania: 2018.09.21

W jubileuszowym roku 100-lecia niepodległości Polski nasza diecezja ogłosiła niezwykły konkurs literacko-historyczny na rodzinne wspomnienia historyczno-patriotyczne pod hasłem "Szkice Pamięci - ocalić od zapomnienia" . W kolejne piątki chcielibyśmy zaprosić do lektury nagrodzonych i wyróżnionych prac.

Autorką publikowanej w tym tygodniu pracy jest  laureatka konkursu Bożena Wicherek z Klucz (lat 56).

Wspomnienia z Kazachstanu

My polskie dzieci, tu w Kazachstanie, co dzień wołamy do Ciebie Panie:
Spraw niechaj prędko nasz los się zmieni, pozwól nam wrócić do rodzinnej ziemi.
Los nas wyrzucił jak pisklęta z gniazda, mrozów i wojny przyświeca nam gwiazda.
I ty to widzisz też dobry Panie i na nas małych ześlij zmiłowanie.

Nam tu tak przykro przy modlitwie rano, co dzień widzimy Polskę ukochaną,
Nawet w zabawie, w pracy, w swawoli, ta myśl dokucza – ojczyzna w niewoli.
Małe rączęta wznosimy ku Tobie, tak by dla Polski pracować już chciały.
Ześlij jaskółkę pokoju, o Panie, niechaj wolnością oddycha świat cały.

Pamiętam ten wiersz jak żaden inny. Bo nie jest to tylko zwykły wiersz. Jego słowa - to słowa modlitwy, którą zaczynaliśmy i kończyliśmy każdy dzień naszego pobytu w Kazachstanie. Potrzeba powtarzania go utrwaliła się we mnie tak mocno, że do dzisiaj niejednokrotnie zdarza się, że właśnie tym wierszem kończę swoją wieczorną lub poranną modlitwę.

Kiedy rozpoczęła się wojna, miałam 7 lat. Mieszkałam z rodzicami, starszym bratem i siostrą w Komarnie, w województwie lwowskim. To właśnie tutaj dotarł mój tato ze swojej rodzinnej miejscowości – Klucze w poszukiwaniu pracy. Tu poznał mamę, ożenił się, otrzymał pracę w policji. Byliśmy szczęśliwą rodziną, żyliśmy w zgodzie i w dostatku. Niestety, wybuchła wojna. Tato, ażeby uniknąć aresztowania, a nawet śmierci, zmuszony był uciekać na Węgry. Zostaliśmy z mamą: ja, brat Tadeusz i siostra Janina.

Pamiętam ten strach i niepewność, jaka towarzyszyła mi od dnia, kiedy tato wyjechał. Tak bardzo mi go brakowało. A i mama stała się jakaś inna, choć tak bardzo się starała nie dać nic po sobie poznać. Próbowaliśmy żyć normalnie, choć już nic nie było jak dawniej.

Pamiętam tę noc… noc z 12 na 13 kwietnia 1940 roku. Obudziły nas krzyki i łomot do drzwi. Wpadli Rosjanie uzbrojeni w automaty, krzyczeli, biegali po domu, wszystko rozrzucali… Nie sposób zrozumieć komuś, kto tego nie przeżył, co może czuć wtedy ośmioletnie dziecko… Rozkazali, by w ciągu 25 minut być gotowym do drogi. Pospiesznie, w przerażeniu oraz panice pakowaliśmy do worków najpotrzebniejsze rzeczy. Furmanką zawieziono nas na stację. Tam dosłownie załadowali nas do wagonu – 60 osób. Wagon został zaplombowany. Nie widzieliśmy dokąd jedziemy i co z nami będzie. Przez trzy dni jechaliśmy bez przerwy, w zupełnych ciemnościach. Nieraz po nocach śni mi się stukot kół tamtego wagonu… budzę się z ulgą…

Po trzech dniach przetransportowali nas do drugiego pociągu. Znów ciemność, stłoczeni ludzie, paraliżujący strach i poczucie bezradności oraz niemożność zrobienia czegokolwiek, aby zmienić zaistniały stan rzeczy. Pamiętam, jak ktoś chciał wyciąć w suficie mały otwór, aby mógł do wagonu wpaść choćby promyk słońca… Wpadli Rosjanie – krzykiem i karabinami wybili wszystkim ten pomysł z głowy. Po 15 dniach naszej „podróży” – brudnych, głodnych oraz wycieńczonych wysadzili nas w miejscowości Martuk w Kazachstanie. To od tej pory miało być nasze miejsce na ziemi. Wszystkich pozostawiono w niewielkim, brudnym budynku, nazywanym świetlicą.

Byliśmy głodni. Zapasy, które zdołaliśmy zabrać z domu, zjedliśmy w czasie pierwszych dni transportu. Uczucie głodu zdominowało wszystkie pozostałe: strach, gorycz, żal, rozpacz, ból, przerażenie, niepewność. Mobilizowało też do działania. Znaleźliśmy więc wkrótce miejsce do spania w domu, w którym mieszkały dwie rosyjskie rodziny. Brat i siostra dostali pracę w kołchozie – pracowali od rana do nocy w zamian za garść zboża. Mama pasła krowy – przeważnie nocą, ponieważ w ciągu dnia używano je do orki. Ja – jako najmłodsza – bawiłam rosyjskie dzieci.

Pamiętam moje największe marzenie – nie marzyłam już o kromce chleba, marzyłam o skórce od chleba. Nasze pożywienie – jeśli było – sprowadzało się do placków pieczonych na blasze, składających się ze zboża zmieszanego z obierkami lub zupy ugotowanej na wodzie z rozmielonych ziaren zbóż. Pamiętam… nazywaliśmy tę „zupę” – zabajucha.

Czasem udało się upolować susła; to było wielkie święto i jedyne mięso, jakie czasem jadłam w tamtym okresie. Aby rozpalić ogień, chodziliśmy zbierać krowie łajno, suszyliśmy je i nim rozpalaliśmy. Zimą temperatura dochodziła do -40 °C. Śnieg zasypywał niskie domki po sam dach. Tkwiliśmy w środku, trzęśliśmy się z zimna, z głodu i ze strachu. Po dachach biegały głodne wilki w poszukiwaniu pożywienia. Nocą nie mogłam zasnąć w obawie przed atakiem wilków; ich przeraźliwe wycie przeszywało mnie od stóp do głów. Z głodu, z zimna, z wycieńczenia umierało coraz więcej ludzi. Najczęściej matki, które aby nakarmić swoje dzieci, same głodowały. Pamiętam, jak do wykopanych dołów wrzucano niesione na kocu zwłoki, potem te koce wyciągano z grobów, bo przecież były potrzebne do okrycia nimi dzieci. Tak przetrwaliśmy cztery lata.

W 1945 roku przewieziono nas z Kazachstanu na Ukrainę, do miejscowości Nowy Szpaler. Wtedy zachorowała moja mama. Była słaba, wygłodzona i wycieńczona. Nie było jedzenia, żadnych lekarstw, pieniędzy, lekarza. Leżała, krwawiła i nie mogliśmy nic zrobić, aby jej pomóc. Po jakimś czasie umarła. Zostaliśmy sami z siostrą i bratem, nie wiedząc nawet, co z naszym ojcem – czy jeszcze żyje. Ze starej drabiny i okiennic zbiliśmy prymitywną trumnę i pochowaliśmy mamę na tamtejszym cmentarzu. Ból po śmierci mamy długo rozdzierał serce. Ale trzeba było żyć dalej, próbować żyć, walczyć o każdy kolejny dzień życia, choć czasem traciłam wiarę w jego sens. Pamiętam strach, że mogę stracić także siostrę, kiedy wkrótce zachorowała na tyfus. Trafiła do szpitala oddalonego od naszego miejsca zamieszkania o 25 kilometrów.

Któregoś dnia wybraliśmy się w odwiedziny do niej do szpitala, zabraliśmy placek upieczony ze zboża, po drodze zerwaliśmy trochę winogron. Wyszliśmy jeszcze świtem. Zwykle chodziłam boso, ale w związku z odwiedzinami ubrałam podarowane mi przez kogoś buty – jeden żółty, drugi brązowy. Były ciasne, w połowie drogi zdjęłam je z opuchniętych stóp i schowałam w krzakach, aby zabrać je w powrotnej drodze. Siostra czuła się lepiej, dochodziła do zdrowia. Po krótkiej wizycie musieliśmy wracać. Dotarliśmy z powrotem późną nocą. Po drodze zabrałam ukryte w zaroślach tak cenne, choć ciasne i nie do pary, moje buty. Nie każdy mógł mieć wtedy własne buty, dlatego dla mnie były prawdziwym skarbem. 

Ubranie, w którym chodziłam, miało na sobie więcej łat niż samego materiału, z którego było uszyte, cerowane kilkadziesiąt razy, rozpadało się ze starości. Kiedy siostra wróciła ze szpitala (wracaliśmy z nią pieszo), wkrótce ja zachorowałam. Także na tyfus. Podobno wszyscy mnie już opłakiwali, a ja niewiele pamiętam z okresu choroby. Jedno utkwiło mi tylko w pamięci, jak któregoś dnia poczułam się lepiej i śniło mi się lub wydawało, że w naszej jedynej walizce, którą od dnia wyjazdu woziliśmy ze sobą z resztkami naszego dobytku, jest chleb. Wyobraźnia podsuwała mi obrazy z widokiem prawdziwych kromek chleba, z pełną walizką kromek chleba. Doczołgałam się do tej walizki i przetrząsałam ją gorączkowo w poszukiwaniu nieistniejącego chleba. Jakimś cudem wyzdrowiałam, ale wizja stołu pełnego czarnego chleba towarzyszyła mi jeszcze długo.

Doczekaliśmy się końca wojny. Wspólnie z rodzeństwem postanowiliśmy uciekać. Zabraliśmy naszą walizkę i poszliśmy do oddalonej o 25 km stacji. Pamiętam, jak ukradziono nam walizkę – jedyną rzecz jaka nam została. To było jakbyśmy stracili kogoś bliskiego. W walizce były tak drogie nam pamiątki rodzinne. Udało nam się dostać na platformę, którą przez tydzień jechaliśmy do Lwowa. Stamtąd dotarliśmy do Komarna – naszej rodzinnej miejscowości. Spotkaliśmy znajomych, rodzinę. Mnie i brata przywieźli do Polski nasi krewni, siostra została w Kazachstanie, gdzie poznała człowieka,  za którego wyszła za mąż.

W grudniu 1946 roku do Kluczy – swojej rodzinnej miejscowości wrócił także nasz tato. Pamiętam dokładnie ten dzień… i tę radość. Zamieszkaliśmy we trójkę: ja, brat i nasz ukochany ojciec. Powoli zaczynaliśmy żyć od nowa, od jakiegoś innego początku.

W Kluczach mieszkam do dzisiaj – tu poznałam mojego męża, nasze dwie córki są już dorosłe, mamy troje wnucząt. Brat także do dziś mieszka tu ze swoją rodziną. Siostra – dziś już wdowa – mieszka w Tatarynowie, niedaleko naszego rodzinnego Komarna. Jej dwaj synowie z rodzinami mieszkają we Lwowie. Ostatnie Boże Narodzenie spędziła u nas w Polsce i wierzę, że nie było to nasze ostatnie spotkanie.

Tato zmarł w 1978 roku w wieku 85 lat. Pamiętam ostatnie lata jego życia… jego pamięć wróciła do czasów wojny. Czasem stawał pod ścianą rozebrany, z podniesionymi do góry rękami, gotowy do rozstrzelania. Czasem chował się do szafy lub pod łóżko, nie pozwalał świecić światła, bo „nas zobaczą i zaraz po nas przyjdą”. Zastanawiałam się czasem, gdzie zatrzyma się moja pamięć za 10 – 15 lat, jeśli dane mi będzie tyle przeżyć?  Czy tak, jak w przypadku taty, to, co pozostawiło w mojej świadomości trwały ślad zdominuje resztę mojego życia? Wiem jedno, że oprócz wspomnień, to co zostało we mnie do dzisiaj, to ogromny szacunek do chleba. Trudno go pojąć tym, którzy nigdy nie zaznali głodu, którzy nigdy nie mieli marzeń większych od tych o skórce chleba. I oby nigdy nie musieli o niej marzyć…

Mama zmarła 21 lutego 2015 r. w wieku 83 lat.

Wspomnienia Jadwigi Wandy Kity spisała Bożena Wicherek - córka.

Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies.