Wywiad z ks. prał. Konradem Krajewskim

Data dodania: 2012.09.29

Rozmowa przeprowadzona z ceremoniarzem Jana Pawła II i Benedykta XVI - o pracy ceremoniarza, świętości Jana Pawła II i powołaniu do niej każdego z nas.

 

Jakie to uczucie, kiedy Księdza poleceń słucha głowa Kościoła Katolickiego?

Zadaniem ceremoniarzy jest pomoc w ukazywaniu obecności Boga poprzez liturgię, a tym, który pierwszy ukazuje Jego obecność jest celebrans – w naszym przypadku Ojciec Święty. Pomagamy papieżowi, aby mógł się spokojnie modlić i nie musiał myśleć o sprawach organizacyjnych, logistycznych, takich jak np. kwestia wyboru języka czy dobór śpiewów. Dbamy, żeby Ojciec Święty mógł skupić się na celebracji i reprezentowaniu Pana Boga, szczególnie podczas sprawowania sakramentów.

Jaki czas jest potrzebny, aby przygotować papieską celebrę, zwłaszcza podczas pielgrzymek?

Wszystko zależy od tego, do jakiej pielgrzymki trzeba się przygotować. W przypadku ostatniej, do Libanu, prace trwały blisko 7 miesięcy. Do naszych zadań należy ustalenie tekstów oraz wypełnienie programu, wcześniej ramowo przygotowanego przez watykańskich dyplomatów – gdzie Ojciec Święty będzie przebywał, jakie odprawi nabożeństwo. Następnie jedziemy na miejsce (w Libanie byliśmy 4 dni w lipcu) i dopracowujemy wszystko z miejscową komisją liturgiczną oraz wszystkimi odpowiedzialnymi za celebrę, począwszy od chórów, poprzez ministrantów, a skończywszy na obsłudze medialnej. Potem – już w Watykanie – przygotowujemy mszał, w którym zawarte są szczegóły: kto śpiewa, kto i kiedy podchodzi do papieża, kto wykonuje tańce, bo i takie były w Bejrucie. Następnie podczas pielgrzymki czuwamy nad tym, aby wszystko było dokładnie realizowane.

Mam jednak wrażenie, że – zwłaszcza w przypadku Jana Pawła II – często zdarzało się, że życie odbiegało od tego, co było przygotowane. Jakie to uczucie dla ceremoniarzy? Tak misternie przygotowany plan, a tu nagle zmiany...

Plan nigdy nie jest sztywny, zegarmistrzowski. Zawsze liczy się z osobowością tego, który przewodniczy i pozostawia mu pewną przestrzeń wolności. Nigdy nie mówiliśmy Janowi Pawłowi II jak na przykład ma adorować krzyż. Odsuwaliśmy się do tyłu, aby Ojciec Święty mógł uklęknąć czy też skłonić się głęboko i ucałować krzyż. Zawsze są takie przestrzenie, które wypełnia przewodniczący celebracji. To jak z utworem muzycznym lub poezją – niby każdy wykonuje to samo, a jednak wyczuwa się pewne różnice przez nałożenie na nuty czy słowa własnej interpretacji, a więc wrażliwości, doświadczeń, przeżyć, warsztatu.

Kiedy studiował Ksiądz liturgikę, marzyła się Księdzu praca ceremoniarza papieskiego?

Na studia skierował mnie mistrz ceremonii papieskich, wówczas ksiądz prałat Piero Marini, który w 1987 roku był z papieżem w Łodzi. Odpowiadałem tam za wyjątkową celebrację, która nie powtórzyła się już nigdy na świecie – ponad 1500 dzieci przyjęło Pierwszą Komunię świętą w obecności Ojca Świętego i zrobiło sobie z nim pamiątkowe zdjęcie. Wszystko było tak dobrze przygotowane, że prałat Marini zasugerował mojemu biskupowi, aby wysłał mnie na studia liturgiczne do Rzymu. Jednak nigdy nie myślałem, że będę ceremoniarzem. Owszem – odbywałem praktyki w biurze ceremonii papieskich, do czego zobowiązani byli wszyscy studenci. Po studiach wróciłem do Polski i dopiero po 2 latach już biskup Marini zaprosił mnie do współpracy w biurze ceremonii papieskich, w związku z jubileuszem roku 2000. Zostałem niejako wypożyczony z diecezji łódzkiej na 3 lata, które trwają już lat 14.

I ile jeszcze przed Księdzem?

Tego nie wiem. Nie ja pisałem list, żeby zacząć pracować w Watykanie i nie ja będę pisał ten, który mnie stamtąd odwoła.

Czym się różni posługiwanie dla Benedykta XVI od posługiwania dla Jana Pawła II?

Nasza praca i jej zakres są takie same, bo liturgia jest taka sama. Przygotowujemy wszystko w ten sam sposób, jednak trzeba podkreślić, choć wydaje się to oczywiste, że Benedykt XVI nie jest Janem Pawłem II. Nie mamy klonowania papieży, każdy z nich jest inny, ma więc też inną wrażliwość, inaczej patrzy na niektóre sprawy. Staramy się to odgadnąć, lub też pytamy Ojca Świętego, jak sobie wyobraża daną celebrację. Na przykład kwestia kanonizacji – Benedykt XVI zaproponował, by cała kanonizacja, która jest orzeczeniem prawnym o dopuszczeniu kultu, odbywała się poza Mszą św. Do tej pory miała ona miejsce na początku Liturgii Słowa, teraz jest poprzedzona procesją i Litanią do Wszystkich Świętych, a po niej odbywa się Msza, będąca dziękczynieniem za wydarzenie, w którym przed chwilą uczestniczyliśmy.

Ale jest więcej rzeczy, które zmieniły się w sposobie celebry – choćby krzyż, który wrócił na środek ołtarza. Jak Ksiądz może się do tego ustosunkować?

Wszystko, co jest realizowane, znajdujemy we Wprowadzeniu Ogólnym do Mszału Rzymskiego. Tam napisane jest, że krzyż powinien być na ołtarzu lub w jego pobliżu. Ojciec Święty chciał zwrócić światu uwagę, że nie ma Eucharystii bez krzyża, że cierpienie stało się Eucharystią. Stąd krzyż umieszcza w centrum ołtarza, podkreślając w ten sposób, że najważniejszy jest Chrystus, a ten, który sprawuje, jest jakby na drugim planie. Widziałem na świecie prezbiteria, gdzie krzyża nie było wcale, lub nie było na nim figury Chrystusa. Nie można dotykać się Chrystusa, nie dotykając się krzyża. Dlatego Ojciec Święty jest za tym, byśmy to, co jest we wstępie do Mszału realizowali. Podobnie kwestia świeczników – jest napisane, że gdy Mszę sprawuje papież, powinno być ich 7 i po prostu do tego wróciliśmy.

Co najbardziej uderza Księdza w celebracjach liturgicznych na świecie?

Chyba to, że gdziekolwiek byśmy nie byli, odnajdujemy się wszyscy podczas liturgii, bo ona jest ta sama. Byłem tydzień temu w Kazachstanie, gdzie towarzyszyłem kard. Angelo Sodano w konsekracji kościoła w Karagandzie. To 6 godzin lotu z Rzymu. Byliśmy prawie pod chińską granicą. I choć liturgia była tam sprawowana w innym języku, my się w niej odnaleźliśmy. Oczywiście, istnieje zjawisko inkulturacji, czyli włączania do obrzędów miejscowych zwyczajów, jeśli nie są one przeciwne wierze. Widać to choćby w Afryce, gdzie msza jest bardziej żywiołowa, podczas Święty, święty, święty wszyscy tańczą, bo nie potrafią modlić się bez ruchu ciała. Jednak wszędzie, gdzie Eucharystia jest sprawowana, w swojej istocie jest zawsze taka sama, wzbogacona tylko o miejscowe osadzone głęboko w tradycji, kulturze i mentalności akcenty.

Mówił Ksiądz podczas konferencji dla kapłanów, że wyczuwał świętość Jana Pawła II...

Tak. Jeśli ktoś dotyka się świętych, ta świętość promieniuje i przechodzi na niego. Jan Paweł II był święty świętością Boga. My jesteśmy jakby światłem odbitym, nie świecimy sobą. Kto wpuści w życie Pana Boga, kto stanie się totus Tuus, ten będzie święty niezależnie od tego czy jest papieżem, kapłanem czy świeckim. Kiedy zaczynamy reprezentować Pana Boga, On staje się po prostu widzialny i dotykalny.

Jak się udało Janowi Pawłowi II, Matce Teresie i innym wielkim świętym połączyć bliskość Boga z bliskością drugiego człowieka? Bardzo często dzielimy sobie księży, na tych rozmodlonych, bliskich Bogu, ale oderwanych od ludzi i tych bardziej ludzkich, którzy zdają się nieco oderwani od klasycznie rozumianej pobożności. Jak to się dzieje, że właśnie w takich postaciach udaje się to scalić?

Boga odnajdujemy w sobie i w drugim człowieku. Nie można być blisko Pana Boga, a nie być blisko drugiego człowieka. Ktoś, kto by powiedział, że kocha Boga, a nienawidzi drugiego człowieka kłamie. Ta zależność jest bardzo widoczna – będąc blisko Boga jednocześnie będzie się jeszcze bliżej człowieka. Wyraźnie pisze o tym św. Jan Apostoł w swoich listach. Matka Teresa, ponieważ była tak blisko Pana Boga, potrafiła Go odnajdywać w umierającym człowieku. Kiedy ludzie uczestniczyli w Mszy św. z Janem Pawłem II na Placu św. Piotra – czy gdziekolwiek indziej – twierdzili, iż poczuli, że patrzy właśnie na nich, mówi konkretnie do nich. Na tym polega świętość – nawracamy się pod wpływem spotkania ze świętym. W Bejrucie Benedykt XVI był dla mieszkańców znakiem przychodzącego Boga. On reprezentuje Boga nie tylko w sposób urzędowy, będąc następcą Apostołów, ale też przez swoją osobistą bliskość z Nim.

Czy nie jest czasem tak, że na Jana Pawła II patrzyliśmy w sposób trochę magiczny – nie jako na wzór świętości, tylko jak na idola? Z wielkiego poruszenia, z jakim mieliśmy do czynienia po jego śmierci w 2005 r. niewiele pozostało. Okazało się w wielu ludziach trochę na wyrost, puste, bez korzeni...

Ja bym tak tego nie oceniał... Proszę zobaczyć: po spowiedzi odchodzę od konfesjonału piękny, bez żadnego grzechu, prawie niepokalany. Tak działa Miłosierdzie – wszystkie grzechy zostają wymazane, a zostaje we mnie tylko to, co piękne i dobre. I co się dzieje? Jeśli nie potrafię tego zachować, to znowu muszę wrócić do konfesjonału – nieraz po 2 dniach, nieraz za tydzień czy miesiąc. Ale to nie znaczy, że spowiedź i chęć przemiany nie były prawdziwe. Myślę, że ludzie, którzy w czasie umierania Ojca Świętego zapragnęli być piękni, byli wtedy autentyczni. Ważne jest tylko, co z tym pięknem zrobili. Jeśli płakali tylko dlatego, że było im przykro, że ktoś kochany właśnie odszedł, to później nic nie zmienili. Ale jeśli płakali rozumiejąc, że nie są tacy jak Jan Paweł II, że nie są tak blisko Boga, że nie reprezentują Go i nie potrafią przyznać się do Niego, że nie potrafią pójść za dziesięciorgiem przykazań, to wtedy się zmieniali. We Włoszech, kiedy puka się do jakiegoś domu, to zanim otworzą, słychać najpierw zamykanie wszystkich pomieszczeń, bo nie wiadomo, kim jest gość. Pokazuje mu się tylko korytarz. Gdy zapraszamy Pana Boga, to trzeba wszystkie pokoje pootwierać, żeby On tam wszedł, żeby tam wszedł z powiewem swojego Ducha i światła. Jan Paweł II nic innego nie robił, jak tylko otwierał zakamarki swojego serca i – namawiając do tego także innych – wołał totus Tuus, cały Twój. Myślę, że w tamtych dniach zrodziło się tyle dobra, że mówienie, iż było ono chwilowe i przeminęło z wiatrem jest niewłaściwe. Pan Jezus w Jerozolimie także nie nawrócił wszystkich.

Bardzo popularne są teraz w Polsce relikwie bł. Jana Pawła II, masowo pozyskują je parafie także w naszej diecezji. Często staje się to powodem kpin ze strony ludzi. Co kult relikwii Jana Pawła II może przynieść wiernym?

Codziennie widzę w Bazylice św. Piotra, jak pracownicy Watykanu rozpoczynają dzień przy grobie Jana Pawła II. Dotykają płyty nagrobnej, pocierają, całują. To jak ze zdjęciami bliskich noszonymi w portfelach lub stawianymi w widocznych miejscach w domu. Myślę, że nie należy się z tego śmiać. Relikwie przyczyniają się do stawania się lepszym. Dzięki nim ludzie się spowiadają, nawracają, jadą wiele kilometrów, żeby uklęknąć i pomodlić się. Jeśli komuś to nie pomaga, nie powinien przynajmniej mieć nic przeciwko temu. Są tysiące ludzi, którzy dzięki kontaktowi z relikwiami zmienili swoje życie. Jan Paweł II miał taką definicję: moim przyjacielem jest ten, dzięki któremu staję się lepszy. Jeśli dzięki tym peregrynacjom z relikwiami, które odbywają się w parafiach waszej diecezji ktokolwiek, choćby jedna osoba, stanie się lepszym człowiekiem, to znaczy, że Jan Paweł II jest jego przyjacielem.

Czy w życiu papieża kult relikwii też był obecny?

Tak, po wszystkich kanonizacjach i beatyfikacjach (a wiemy, że Ojciec Święty jak żaden papież wypełnił Niebo świętymi) wszystkie relikwie trafiały do jego apartamentu. Były w kaplicy, ale często stały także na jego biurku, szczególnie jeśli byli to święci bardzo mu bliscy, np. Maksymilian Kolbe, Matka Teresa czy brat Albert. On poprzez te relikwie wchodził niejako w przestrzeń świętości. Później – po 2, 3 tygodniach – relikwiarze były przenoszone do naszego biura i umieszczane w specjalnym pomieszczeniu.

Poproszę na koniec rozmowy o jakieś krótkie przesłanie do księży i wiernych naszej diecezji...

Ten, kto jest blisko Pana Boga, po ziemi roznosi Niebo. Tego chciałbym wszystkim życzyć.

Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies.