Wywiad z ks. Włodzimierzem Skocznym
Rozpoczynamy nasz wakacyjny cykl rozmów z księżmi-administratorami, którzy w lipcu tego roku objęli kierowanie nowymi parafiami. Pierwszym z pytanych przez nas był ks. Włodzimierz Skoczny, administrator parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Będzinie, dotychczasowy dyrektor Domu św. Józefa.
Dwa lata temu, kiedy obejmował Ksiądz funkcję dyrektora Domu św. Józefa, powiedział mi Ksiądz w wywiadzie, że jego głównym celem będzie "troska, żeby droga (...) księży na trudnym etapie życia, jakim jest starość i emerytura była szczęśliwa i otwarta na Boże dary. Żebyśmy mogli sobie zaśpiewać szczerze i z dystansem do siebie, że Wesołe jest życie staruszka". Na ile udało się Księdzu zrealizować to zadanie?
Każdy etap życia ma swoje blaski i cienie. Sądzę, że udało nam się ocalić wiele blasków, ale to zasługa całej naszej domowej wspólnoty. Poza codziennym pobytem w Domu wyjeżdżaliśmy, aby uczestniczyć w uroczystościach religijnych w różnych parafiach, ale także udało się wybrać razem do teatru (na "Cymes, Cymes" do Teatru Zagłębia, na jasełka do Rogoźnika) do kina (m.in. na "Jack Strong", czy "Powstanie Warszawskie"), na wernisaże i koncerty w Pałacu Mieroszewskich oraz na wycieczki – do Częstochowy, Kielc, w Góry Świętokrzyskie, do Krakowa, na truskawki do Chałkowa. Atmosfera w czasie tych wypraw była zawsze bardzo radosna. Księża mają ogromne poczucie humoru i spory dystans do siebie.
Życie w Domu św. Józefa to nie tylko momenty radosne. W czasie tych dwóch lat pożegnaliśmy 4 mieszkańców.
Życie to wielki dar od Pana Boga i czas przygotowania na wieczność. Każde z tych odejść było różne, jak różni byli odchodzący. Ks. Stanisław Pułka odchodził długo, miesiącami. Sporo przebywał w szpitalach, potem znów do nas wracał. Księża odwiedzali go, sam, dopóki mógł, też zjeżdżał do kaplicy. Zupełnie inaczej było z ks. Stanisławem Andrzejewskim – on do końca życia był... oryginalny. Kiedy trafił do szpitala odmówił poddania się operacji wycięcia tętniaka, stwierdziwszy, że żyje już na tyle długo, że nie chce być operowany. Zmarł trzy dni później. Najbardziej głęboko zapadająca w pamięć była śmierć ks. Dionizego Chmielińskiego. Zawsze stał z boku, nigdy nie obchodził swoich imienin, czy urodzin. Jeszcze rok temu w dniu imienin przyszedł do refektarza tylko po to, żeby oznajmić iż nie chce, aby ktoś go odwiedzał. W tym roku było zupełnie inaczej. Sam zaprosił wszystkich księży do siebie, poczęstował ciastem, pożartowaliśmy. Była bardzo serdeczna atmosfera. Pan Bóg pozwolił jemu i nam jeszcze raz zasiąść w kapłańskim gronie i przed najtrudniejszą dla niego drogą – choć wtedy tego nie wiedzieliśmy – spotkać się, umacniając wzajemnie obecnością. Potem mówił, że było u niego "ze dwudziestu biskupów". To było ostatnie wspólne spotkanie, potem zaczął słabnąć, zaczęły się coraz poważniejsze problemy z krążeniem. Spokojnie, w cichości wydał ostatnie tchnienie w obecności kilku kapłanów odmawiających obok niego różaniec.
Kilka dni temu pożegnaliśmy ks. Marka Turlejskiego, który mieszkał tu, jednak ze względu na stan zdrowia przebywał w izolatce w zakładzie opiekuńczym Caritas na 4 piętrze Domu. Długo był nieprzytomny, wiele czasu spędzał w szpitalach. Na oddziale ZOL odprawiana jest co niedzielę Msza św. Przywożono na nią także ks. Marka. Nie zawsze był w stanie wysiedzieć, ale nie zapomnę I Niedzieli Wielkiego Postu 2014, kiedy podczas śpiewu na wejście "Któryś za nas cierpiał rany...", ks. Marek pierwszy raz zaśpiewał tę pieśń z nami. Śpiewał tak wyraźnie, iż nie było wątpliwości, że on wie co mówi, ale i my rozumieliśmy jego słowa. Pojawiła się wielka nadzieja, bo kontakt z nim był coraz lepszy, stan się poprawiał. Niestety przyszedł kolejny udar i cofnął wszystkie postępy. Jednak przez cały czas miał przy sobie grono osób, które go wspierało, spędzało z nim wiele czasu.
Co dała Księdzu praca tutaj?
Odprawiając ostatnią Mszę św. jako dyrektor Domu podziękowałem wszystkim za więzy przyjaźni i to, czego się nauczyłem. Prawie wszyscy Księża tu mieszkający to budowniczowie kościołów, którzy wznosili je w trudnych czasach komunizmu, często kosztem rezygnacji z komfortu życia i własnego zdrowia. Dzisiaj dalej interesują się życiem wspólnot, które opuścili i przeżywają wszystkie fakty z nimi związane. Każdy mur, ale i każdy człowiek był przez nich kształtowany, rzeźbiony. Nauczyłem się też życzliwego i serdecznego myślenia o kapłaństwie. Księża na emeryturze pozbawieni są placówek, ale przez to tym bardziej jaśnieje to, czego nie odejmie im wiek ani choroba – kapłaństwo. Ono okazuje się najcenniejszą perłą.
Jest Ksiądz związany z neokatechumenatem. Co zmieniło się przez te dwa lata?
Cieszy mnie powstanie nowej wspólnoty w Jaworznie, jedna z grup przeniosła się także z Czeladzi do Będzina. Mieliśmy także kilkanaście chrztów dzieci ze wspólnot, a to zawsze ogromna radość i wielkie święto. Odbywały się katechezy w parafiach i ewangelizacja na placach – w ubiegłym roku Sielca, w tym roku Środuli.
Po ilu latach wraca Ksiądz do klasycznego duszpasterstwa parafialnego?
Po wielu, wielu latach. Wikarym byłem przez dwa lata – w 1981 roku, zaraz po święceniach, przez rok w parafii św. Marii Magdaleny w Działoszynie oraz w 1987 roku, po studiach doktoranckich, w parafii Wniebowzięcia NMP w Sosnowcu. Od tamtej pory nie miałem doświadczenia stałego pobytu na parafii.
Co w tym powrocie jest najtrudniejsze?
Póki co kancelaria – wielka góra przeszkód, przed którą stanąłem, jednak po tygodniu zaczynam się orientować co i jak należy wypełnić. Ksiądz wikary wyjechał na Oazę, zastępuje go neoprezbiter, ks. Maciej Gaik, więc uczymy się razem. Zaczynam pobyt tutaj z wielką pokorą i dystansem do siebie. Ile Pan Bóg pozwoli, tyle będziemy starać się budować Królestwo Boże na Ziemi. Najważniejsze to nie popsuć tego, co zrobili poprzednicy. Będę się cieszyć, jeśli uda mi się też dołożyć jakiś kamyczek do tej mozaiki.
Znał Ksiądz parafię – położona jest w końcu po sąsiedzku. Jakie są Księdza wrażenia, jak wyglądały pierwsze spotkania z ludźmi?
Widać tu ogrom pracy moich poprzedników – ks. Józefa Stemplewskiego i ks. Pawła Rozpiątkowskiego, przed którymi chylę czoła i do pracy których będę się starał dorastać. Osób zaangażowanych w życie parafii jest bardzo dużo, jest dobra, życzliwa relacja wiernych do księdza, kilka pań zadeklarowało się, że obejmuje mnie stałą modlitwą różańcową. Część tych zaangażowanych osób spotkałem już w Domu św. Józefa, choćby pana Zdzisława, który bardzo angażował się w pomoc przy pielęgnacji nie mogącego chodzić ks. Stanisława Pułki.
A co z chórem parafialnym – jednym z "dzieci" ks. Rozpiątkowskiego, który sam w nim śpiewał. Zabraknie tego jednego głosu czy także będzie Ksiądz występował?
Z wielką radością słuchałem pieśni w wykonaniu chóru podczas obejmowania przeze mnie urzędu administratora. Jeśli tylko będę się nadawał a dyrygent uzna, że się do czegoś przydam bardzo chętnie się zaangażuję. Lubię śpiewać, a w chórze jest sporo osób, które znam.
Wszystkich księży pytam zawsze o szczególnych orędowników ich pracy w Niebie oraz o ziemskie wzorce, którymi się inspirują...
Ufam, że z Nieba spogląda na mnie teraz śp. ks. Janusz Struski – wikariusz z moich młodzieńczych lat z parafii św. Katarzyny w Grodźcu, sosnowiczanin, bardzo ważny dla mnie. Ze świętych kanonizowanych św. Jan Vianey, patron proboszczów oraz św. Jan Paweł II. Całe moje życie płynęło w cieniu najpierw kardynała Wojtyły w Krakowie, a potem Jana Pawła II. Z osób którym bardzo wiele zawdzięczam i które inspirowały mnie chciałbym wspomnieć przede wszystkim ks. Kazimierza Szwarlika, mojego proboszcza w parafii Świętej Trójcy w Będzinie, kiedy byłem klerykiem. Parafia zawsze była na mnie otwarta i wracałem tu wielokrotnie. Spędziliśmy wiele godzin na rozmowach o kształcie parafii i seminarium. Jeśli chodzi o kształt katechezy jestem ze starej szkoły ks. Adama Bartkiewicza, od którego przejąłem wiele dobrych wzorców.
Na zakończenie wspomnianego wywiadu sprzed dwóch lat pytałem o karierę naukową. Wyraził ksiądz nadzieję, że po 30 latach stawania za katedrą, będzie mógł dalej kontynuować działalność naukowo-dydaktyczną.
Dojeżdżałem z wykładami do seminarium w Częstochowie oraz do krakowskiego seminarium kapucynów przez jeden dzień w tygodniu i być może uda się to kontynuować. To jednak bardzo dalekie od słów "kariera naukowa" – to raczej służba myślenia, którą podejmuję i cieszę się, że nadal okazuje się potrzebna.
ROZMAWIAŁ: JAROSŁAW CISZEK